Tydzień miałam tak zwariowany, że nawet - co przyznaję z niejakim wstydem - blog leżał i kwiczał kwikiem rozpaczliwym. Poczynając od tego, że we wtorek miałam pierwszą w swoim życiu całkowicie anglojęzyczną prezentację, gdzie nikt ze słuchaczy nie mówił po polsku. Wróciłam z niej i zasiadłam do nauki duńskiego, który miałam w środę. W czwartek odbyłam kolejną rozmowę - tym razem z drugim wykładowcą i dzięki temu już mam tematy obydwu egzaminów - do których w sumie należałoby już zacząć się uczyć, w końcu odbędą się one
dokładnie za miesiąc (!).
Czwartkowe popołudnie i wieczór upłynęły mi na przygotowywaniu się z kolei na piątek i piątkowe zajęcia, a w piątek - czyli wczoraj - znowu na nogach byłam od rana: najpierw zajęcia, potem archiwum i praca zaliczeniowa, potem spotkanie i koniec końców po wszystkim byłam o 21.00. na Amager. Dzisiaj odsypiałam - nie piszę, o której wstałam, bo to aż wstyd. Potem poszłam na spacer, który w sumie w planach miałam znacznie dłuższy, ale zatrzymał mnie ulewny deszcz... Słońce wyszło - owszem, ale jak już wracałam do siebie - objuczona zakupami...
(Środa. Vesterbrogade)
Znalazłam jednak - w czwartek - chwilę czasu, by zrobić sobie małą przyjemność. Otóż wzięłam udział w evencie organizowanym przez moją wydziałową bibliotekę. Poniżej - zdjęcie plakatu promującego ten event. Miło było posłuchać kulturalnej rozmowy dwóch wykładowczyń - jeden z Danii, drugiej z Niemiec. Miło było dowiedzieć się czegoś nowego...
Nauka, ciężka nauka...
Wczoraj zahaczyłam o Paludan Bogcafe - coś takiego jak warszawski ,,Czuły Barbarzyńca'', tylko, że jakieś cztery razy większe. Uwielbiam takie zakątki. Generalnie - jestem molem książkowym.
Na takie ,,cosie'' też się w tym tygodniu natknęłam:
(W sklepie Tiger)
(Na ścianie gabinetu wykładowcy)
(W Lidlu)
(I na Stroget)
Karteczka na drzwiach sali wykładowej - dzięki niej wiedziałam w czwartek, gdzie się udać, by znaleźć wykładowcę :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.